codziennie na przystanku przy Wawelskiej
około wpół do piątej
wsiada dziewczyna urody anielskiej
i jedziemy
ona wciśnięta w siedzenie,
czasem stojąca w przegubie
i moje z kilku metrów wpatrzenie
z miejsca, gdzie wzrokiem jej nie zgubię
kręci swe piękne włosy rude,
czasami warkocz rozplecie
tak, jakby nagle i znikąd rozwiązać
najpoważniejszy problem na świecie
potem zatopi się w lekturze
słuchawki włoży na uszy,
a ja ukradkiem patrzę…
kolejny przystanek, autobus znów ruszył…
w końcu przy Saskiej wysiada,
wzrokiem jej mówię „do widzenia”,
bo rzeczywiście do następnego zobaczenia o wpół do piątej, nazajutrz…
nie, nie znam jej, nie zna mnie ona,
po prostu jeździmy w jednym czasie,
lecz to przeze mnie zamierzona
rzecz, by oglądać ją w trasie;
więc proszę, puść mnie, bo nie
mam czasu na w miejscu stanie,
spieszę się bowiem ogromnie
na nieumówione spotkanie.